Dziś kolejne refleksje po podróży do Nowego Yorku. Teraz z perspektywy kilku tygodni patrzę na to doświadczenie jeszcze inaczej. I znów znajduję metafory.
Tak naprawdę podczas naszego pobytu trzymaliśmy się głównie Manhattanu, mieliśmy niewiele czasu na zobaczenie miasta, a ponieważ mieszkaliśmy w New Jersey, więc dojazd na Manhattan zajmował nam sporo czasu.
Mieliśmy w planie przede wszystkim zobaczyć sporo sztuki i tak się stało, z czego się bardzo cieszę. Chcieliśmy też zobaczyć miasto od takiej zwyczajnej strony. Na to mieliśmy za mało dni, udało nam się przebiec kilka razy przez Manhattan, ale odbieraliśmy klimat wszystkimi zmysłami.
Po Manhattanie w zasadzie właśnie się biega (i nie mam na myśli jedynie słynnego biegania w Central Parku). Mieszkańcy Nowego Yorku mają przekonanie, że przechodzenie pomiędzy dwiema ulicami zajmuje minutę, pomiędzy alejami trzy minuty. Tak zostały pomyślane odległości. Oczywiście nie byłam w stanie pędzić aż tak szybko. O tych minutach wiemy od naszej znajomej, która pracuje w Bibliotece Miejskiej na Manhattanie. Zna ludzi i teren. Znajoma była dla nas kopalnią ciekawych informacji. Mieszkańcy rozpoznają turystów po tym że “plączą się pod nogami”, czyli chodzą zbyt wolno dla biegających po Manhattanie zapracowanych ludzi, przemieszczających się na piechotę pomiędzy budynkami, by załatwić pilne sprawy. Kiedy chcieliśmy wypić poranną kawę okazało się, że razem z pracującymi na Manhattanie, możemy ją skosztować jedynie na stojąco, lub w biegu, ponieważ w tym właśnie Starbucksie nie było stolików z krzesłami.
Oczywiście nie musieliśmy pędzić, mogliśmy WBREW ulicy spacerować powoli po 5 Av czy 6 Av, ale pewien klimat pośpiechu udzielał się nam. Miasto przytłoczyło nas swoją szybkością. Odepchnęła nas całkiem Times Square, tam trzeba zachować szczególny hart ducha i odporność na migotanie reklam i zamieszanie. Także metro, ze swoimi ciemnymi wnętrznościami było dla nas niełatwym miejscem, brudnym i zmęczonym.
Dobrze czuliśmy się natomiast na dachu Nowego Yorku, na Empire State Building, gdzie widok dawał poczucie wolności, rozmachu, niczym nie skrępowanej kreatywności tego miasta. Każde wejście do Central Parku było fantastycznym przerywnikiem, odpoczynkiem. Zachwyciła nas przystań przy East River, z widokiem na brukliński most. Dobrze nam było na wysepce Roosvelta, małej, kameralnej, którą całą można obejrzeć idąc spacerem.
Oglądanie i doświadczanie sztuki w MoMA było dla nas na szczęście całkowicie satysfakcjonujące. Chyba też dlatego, że kolekcję jakoś dało się ogarnąć wyobraźnią, nie była tak kolosalna jak MET, i można było zwolnić, zatrzymać się, oglądać spokojniej, z namysłem.
Piękna sala z obrazami Rothko pozwoliła nam na chwilę odetchnąć, wziąć oddech. Tutaj też mieliśmy burzliwą rozmowę na temat obrazów abstrakcyjnych, nieprzedstawiających, gdzie punktem odniesienia i zainteresowaniem malarza nie jest temat lecz problem formalny rozwiązywany językiem malarstwa.
Ale tym razem chcę napisać o kimś innym niż zwykle. Nie o Mattisie, nie o Cezannie, nie o Pollocku. Zaskakujący i jakby zobaczony na nowo okazał się malarz, którego nie miałam w planie specjalnie oglądać w Nowym Yorku. Nawet nie pamiętałam że tam jest. Ciągnęło mnie do sztuki najnowszej i tak planowałam wizytę w muzeum, by zobaczyć Smitha. Ale wpadł mi jednak w oko, po latach, ktoś całkiem inny, wyraziście i inaczej niż niegdyś. Myślę że pierwszy raz doceniłam go naprawdę.
Mam na myśli Henriego Rousseau, francuskiego malarza “naiwnego”, zwanego Celnikiem. A szczególnie jego jeden obraz Śpiąca Cyganka (fr. La Bohémienne endormie) namalowany w 1897 roku.
Naiwna, poruszająca siła tego obrazu, jego tematu i kolorystyki wpłynęła na mnie w jakiś atawistyczny sposób.
Sam temat, spokój, zwierzęcość połączona z ufnym snem połączył się na zasadzie kontrastu z nowojorskim pędem, metrem pełnym nieobecnych, zmęczonych ludzi, dziurami w manhattańskich ulicach i chodnikach, zimną nowojorską wiosną, brakiem miejsc do zatrzymania i odpoczynku.
W obecności lwa i śpiącej cyganki wśród rozgwieżdżonej nocy widzę dla siebie wskazówkę.
Kolor, nasycenie, przestrzenność, bajkowość, osobliwa naiwność tego obrazu mówią do mnie mocno o pośpiechu i o spokoju, o ciszy i o hałasie, o nocy pełnej tajemnicy i o dniu w pędzie. O nocnych szeptach i oddechach. O muzyce, która już nie gra, a którą słychać jeszcze. Wpatruję się uważnie, chłonę noc pełną gwiazd. Jestem znów w moim lesie, na mojej łące (zawsze w tym samym miejscu), wśród łopianów i pokrzyw, pachnie rozgrzana noc, słychać świerszcze. Jestem zaproszona. Do życia, do oddechu, do bycia, do uważności, do zachwytu.
A TY?
Katarzyna Bruzda-Lecyk
17 kwietnia 2015 o 19:45Wiolu, cieszę się, że zachęciłam Cię do wybrania się do Uffizi. Tęsknię za tym miejscem!
Wiola z mojatoskania.com
17 kwietnia 2015 o 11:35Kasiu, Ty Moja Podróżniczko 🙂
Rozwiń trochę temat, a jestem pewna, że przeczytamy go w NATIONAL GEOGRAPHIC w sekcji duchowe i artystyczne przeżycia podróżnika. Pięknie to napisałaś, tak jakoś, ze nabrałam ochoty na przyjrzenie się bliżej dziełom malarskim w pobliskich muzeach. Przyznam i się, że niespecjalnie pociągają mnie wielkie, słynne wspaniałe muzea ze słynnymi nazwiskami wielkich malarzy, bo… no właśnie, zbyt wiele splendoru dla człowieka z GŁUSZY 🙂 Lubię małe kameralne galerie malarstwa, jak na przykład w Tychach galeria Miriam czy galeria OBOK (bo obok teatru), gdzie nie ma tłoku turystów, gdzie nie ma zamieszania wycieczek z całego świata, a jednak obcuje się z wielką sztuką… I dzięki Tobie nabrałam wielkiej ochoty zobaczyć wielki artystyczny świat w Galeria degli Uffizi we Florencji. Pojadę jak najszybciej będę mogła. Może też odkryję moją osobistą perełkę?
Ciaooooo
Katarzyna Bruzda-Lecyk
16 kwietnia 2015 o 16:51Aniu, z Twoich ust to wielka pochwała 🙂
Ania Autentyczny Copywriting
16 kwietnia 2015 o 15:57A ja uwielbiam czytać, jak piszesz o obrazach 🙂